Dzisiaj każdy może być kim chce. Dla chcącego, nic trudnego. Geniuszem może być lada głąb. O ile ma w sobie ikrę do tupeciarskiego życia i dysponuje słoikiem wazeliny.

   

Onego czasu kursowało powiedzenie: śpiewać każdy może.A dzięki wyrażeniu o generalskiej buławie drzemiącej w tornistrze, do grupy przeciętniaków dołączyli ludzie nazywający siebie uciśnionymi. Poniżanymi, gnębionymi, skrzywdzonymi niesłusznie.

Raptem okazało się, że nie ma miernot, zakompleksionych nieudaczników, że z klęczek powstało sporo zarozumialców; za grosz nie mają słuchu, ich podgardlany chryp przypomina wokalizę astmatycznej wrony, ale za to jakimi wygórowanymi ambicjami dysponują! Jakimi zasobami osobistej kultury rozporządzają! Jaką subtelnością, inteligencją i kunsztownym taktem władają! No i jakim perfekcyjnym brakiem samokrytycyzmu mogą się poszczycić!

Dlaczego, gdy wydrze się taki na scenicznych deskach i zaśpiewa bezzębnym falsetem, to od razu myśli, że jest co najmniej Kiepurą?

Czemu śni o słynnych piosenkarzach padających przed nim na wznak? Dlaczego tapla się w iluzorycznych marzeniach o tym, że owi trubadurzy ustawią się do niego w hołdowniczych kolejkach po autograf?

Z jakiego powodu  prześladuje go las wyciągniętych rąk z mikrofonami, a w marzeniach widzi, jak rozsiada się na telewizyjnej kanapie i łaskawie udziela wywiadów?

Dlaczego mamy same perły i ani jednego wieprza? Miliardy kopii Bergmanów i Fellinich, zwały Koperników, pęczki, Einsteinów i Leonardów?

Dzisiaj każdy może być kim chce. Dla chcącego, nic trudnego. Geniuszem może być lada głąb. O ile ma w sobie ikrę do tupeciarskiego życia. Jeżeli dysponuje słoikiem wazeliny, dał się zbadać pod kątem odpowiednich pleców, ma lojalny umysł i posiada dryg do pędzenia publicznego żywota. Gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, bogactwa.

Może być, a więc nim jest. Jest, przy czym zręcznie zapomina, że osiągnięcie prestiżu wymaga wysiłku, morderczej harówy, a Wielka Improwizacja nie narodziła się ad hoc. Pokutuje wśród nich myśl, że cóż w tym wielkiego być mądrym i z nudów machnąć Pana Tadeusza? Jaka to sztuka zaiwaniać jak Chopin? Zrobić pstryk i od niechcenia upichcić Dziady?

Jakikolwiek ktokolwiek może być autorytetem, guru, wyróżniającym się specem. Zatem można wyrzeźbić następną odzywkę: „nie istnieją rzeczy nieosiągalne”. Toteż dla niektórych nie ma barier, hamulców, wszystko jest dozwolone, obdarzone  cudem charyzmy i wyposażone w potencjał.

A co z politycznymi znachorami? Z pogłowiem niedzielnych reformatów czyniących z siebie błaznów po to, by - bodaj na moment - mieć szansę wystąpienia przed szerszym audytorium? By pojawić się w światłach jupiterów? Na chwilę wyrwać się z niebytu i powrócić do niego w sromocie?

Co drugi, ledwo piśmienny, przedzierzgnął się w partyjnego filologa, co trzeci okazuje się nałogowym jurystą, co czwarty - byłym uczonym najwyższej próby, a kilku łysych sympatyków Hitlera ogłosiło, że są większymi patriotami od Mickiewicza.

Następni pochwalili się, że są zawołanymi konstytucjonalistami, ekspertami od wycinki  przyrody, szkolnictwa czy medycyny dla lewackich frajerów.

Choć w swoim nieszczególnym życiu dorobili się małoważnych stanowisk i jakkolwiek znają się na prawie i sprawiedliwości tak jak Van Gogh na zamiataniu, to przecież zajmują, piastują i dzierżą, bo nikt nie jest w stanie powstrzymać ich pędu do błyszczenia! 

Oto nareszcie, jako finansowi ozdrowieńcy, łaskawcy gotowi do otrzymywania należnych splendorów, staną w rzędzie ludzi przyzwoitych, ludzi, którym się w końcu powiodło, którzy odkują się za wszystkie cienkie lata i ofiarują swoim prześladowcom wdowi grosz niespodzianych wynagrodzeń i będą ich spróchniałą deską ratunku zmieniając im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.

*

O zjawisku wchodzenia do naszego życia ludzi o marnym rozeznaniu potrzeb i oczekiwań społecznych, o masowym nadejściu ludzi mających zgubny wpływ na jego kształt i decydujących o jego przebiegu, nie sposób milczeć. 

Nie sposób też zabierać sensowny głos w tej sprawie. Nie ma nawet jak, gdyż  jakiekolwiek próby rozpoczęcia merytorycznej, uargumentowanej faktami dyskusji o nieparlamentarnym (w parlamencie!) stylu prowadzenia rozmów, znajdują finał zaraz po starcie.

W rezultacie zamiast rzeczowej wymiany argumentów, sejmowe dialogi kończą się pyskówką polegającą na wzajemnym przerzucaniu się impertynencjami. Na złośliwym niedopuszczaniu do polemik.

Zwieńczone ogólną obstrukcją, wywrzaskiwane z nonszalancją ocierającą się o prymitywizm, o słowną niewybredność graniczącą z brakiem politycznego rozsądku, świadczą o upośledzeniu  samozachowawczego instynktu. Instynktu nakazującego językową rozwagę. Moderację ordynarnych wystąpień.

*

Co prawda charyzma stworzonych przez nas świętych krów jest kabotyńska, a potencjał naciągany, lecz kto by się tym frasował; w samo zachwycie poszliśmy ździebko dalej izdania o wszechmocy słabeusza stały się tradycyjnym zawołaniem naszej relatywnej obyczajowości. 

Obecnie istniejący świat został sklecony dla egoistycznych, zapatrzonych w siebie kibiców. Dla biernych uczestników prawdziwego życia: neutralnych jajcarzy – hedonistów. Dla jednakowo niepowtarzalnych, odbitych w tysiącach identycznie uśmiechniętych egzemplarzy. Został ofiarowany ludziom dążącym do wygodnictwa. Do tego, by było lekko, łatwo i przyjemnie. Reszta może odejść i nie utrudniać dostępu do radochy.

Niestety, ich programowy prymitywizm odzwierciedla rzeczywistość życzeniową. Teoretyczną, zeszmaconą i wyzutą z nadziei. Przetrzepaną niewielkimi osiągnięciami. Wytarganą za ośle uszy przez wiatr historii.