Pierwszy związek skupiał dziesięć milionów niepodzielonych ludzi. Drugi, po latach pisowskiej tresury, stał się jego parodią.

 

                             

Poszczególny człowiek – pisklęciem będąc – widzi świat na różowo. Cieszy się bez względu na ostrzegawcze szepty zastrachanych odważniaków. Papkinów prorokujących mu klęskę. Ignoruje bojaźliwe przestrogi w stylu TO SIĘ NIE UDA, TO NIEMOŻLIWE.

 

Aż go zatyka na myśl, że ma przed sobą tyle do poznania. Rozsadza go entuzjazm. Kipi energią. Jest pełen optymizmu. Nie dostrzega przeszkód. Obce mu są haczyki, zagwozdki, wątpliwości. Zmierza prosto do celu. Kładzie lachę na wszelkie zastrzeżenia, układy, obawy. Wszędzie dostrzega jasność, perspektywy, potencjały.

Początkowo jest zerojedynkowy. Nie pragnie robić czegoś „pomalutku, cierpliwie, małymi kroczkami”. Ma ochotę na piorunujące i odczuwalne rezultaty. Od razu konkretne i z mety sensowne.

Gorączka z niego, raptus, ryzykant, który chce albo wszystko, albo nic. Nie trawi żadnych półśrodków, kompromisów, ustępstw. Ustąpić, odpuścić, to kapitulanctwo, dezercja z żądań. Tak sobie miarkuje.

 

Lecz kiedy już potłukł się o niejeden mur niemożebności, gdy stwierdził, że prócz siniaków i obolałych gnatów niczego nie osiągnął, bo mur jak stał, tak stoi, tyle że jeszcze wyższy, zaczyna kombinować nad zmianą taktyki.

Nabiera pokory. Z rezygnacją zauważa, iż nie ma doskonałości a rzeczy i ludzie są mniej kryształowi, niż zakładał; mają lepsze i gorsze dni. Są nieprzejednani w uporze, zatwardziali w zapatrywaniach, różnorodni w oczekiwaniu.

Męczą ich kompleksy, mylne przekonania, ciężko z nimi wytrzymać. Napada go więc olśnienie: trzeba się dogadać. Poluzować z roszczeniami. Spuścić z tonu i przekształcić klęskę w sukces.

W ten sposób dorośleje, krzepnie, traci dziewictwo naiwności, a jego walka z cieniem nabiera sensu. Staje się mniej chaotyczna i żywiołowa, bardziej za to powściągliwa i moderowana rozsądkiem; obok różu, dostrzega pozostałe odcienie wydarzeń.

Tak powstały dwie Solidarności.Pierwsza, to okres młodzieńczy, spontaniczny  zryw, ruch społeczny podziwiany za nieustraszoność i doprowadzenie do detronizacji komuny. Podziwiany wszelako za granicą jedynie, bo u nas, wiadomo: każdy sukces musi być okupiony łajdackim postponowaniem. Podważony, splugawiony, obłupany ze znaczenia. Zakończony i rozdeptany wprowadzeniem stanu wojennego.

 

Druga, to rozmiękły pogłos narodowego buntu. Dalekie echo poprzedniej euforii. Etap przymusowej spolegliwości, etap obwarowany zastrzeżeniami, wątpliwościami, ugodowością. Już nie tak pewny swoich racji. Już mniej buńczuczny, radykalny i stwardniały w masowych dążeniach. Nasączony rozchybotaniem, wahliwościami, pragmatyczną ekwilibrystyką.

Pierwszy związek skupiał dziesięć milionów niepodzielonych ludzi. Drugi, po latach pisowskiej tresury, stał się jego parodią. Pierwszy wyrażał się w imieniu całego narodu, drugi, usługowy, tokuje w imieniu zdezorientowanej tłuszczy. Pierwszy był niezależny, drugi – upolityczniony; karzeł przebrany za giganta.