Na dobry początek oznajmił że jestem niewąski tuman, osioł, zgred i nie powinienem reperować urządzeń wymagających inteligencji, a powiedział to w potłuczonym narzeczu informatyków

 

 

Jak dotąd wydawało mi się, że piszę po polsku, czytam po polsku, kapuję po polsku. Ale tylko mi się tak wydawało, gdyż kiedy rozkraczył się mój komputer, a niektóre jego funkcje zrobiły sobie przerwę w istnieniu i większa ich większość pokazała mi gest Kozakiewicza, zmartwiałem ze strachu. Co rychlej sięgnąłem po pomoc angielskiego odpowiednika profesora Miodka, postaci co prawda bezosobowej, uczynnej wszelako.

 

Tenże wirtualny jegomość, translator, tłumacz, poliglotowy miglanc wyjaśnił mi na wstępie, że zaprogramowano go w celu uproszczenia, ułatwienia i przejrzystości kontaktu na styku fachowiec – laik. Poinformował, że dobrze trafiłem, bo lubi łatwe wyzwania i ma prawo jazdy na komputerze, gdyż po to mu zamontowano opcję pomocową i że poprowadzi mnie ciemną doliną techniki. 

 

Na dobry początek oznajmił że jestem niewąski tuman, osioł, zgred i nie powinienem reperować urządzeń wymagających inteligencji, a powiedział to w potłuczonym narzeczu informatyków. Dodał, że komputer jest urządzeniem delikatnym i zanim zacznę korzystać z jego usług, należałoby, abym posiadł wiedzęo dynksach i wihajstrach wbudowanych mu w pępek. Przy okazji nadmienił, że jak jeszcze raz ośmielę się grzebać mu we flakach, zabierze się za reset mojego wyglądu (zapachniało mi to groźbą karalną, lecz groźba pochodząca od maszyny ma to do siebie, że jej znaczenie jest zerowe. Na razie. Niebawem, bo razem z wirtualnym postępem nawet plebejska maszynka do rzucania mięsem pocznie intelektualnie wierzgać...).

 

Po tej reprymendzie uspokoił mnie, że dzięki niemu naprawione zostanie to, co sknociłem. Na początek wyjechał z propozycją zapoznania się z  procedurą strategii względem likwidowania uszkodzeń. Na ogół jestem posłuszny, toteż przeczytawszy WSKAZÓWKI  na temat przywracania kompa do pionu wyszło mi, że polskiego nie znam, a co znam, to są same ersatze i językowe fidrygałki. Tak więc moja polszczyzna podwinęła ogon, stuliła uszy i klapła na grzbiet, ponieważ uzmysłowiłem sobie, że bez dekodera nie dam rady ugryźć wzmiankowanych zaleceń. A  nie dam, bo są podobnie zrozumiałe, jak nasze ustawy, nie mówiąc o formularzach z prośbami o otwartą mózgownicę.

 

Konkluzja: żeby bez szwanku na umyśle skutecznie i szybko wykonać w komputerze cokolwiek z napraw, trzeba mieć co najmniej doktorat z mniemanologii stosowanej i przepracować ze sto lat w psychiatrycznej manufakturze.